Dlaczego katolicy wychowani na Novus Ordo wybierają tradycyjną mszę łacińską?
Wielu z tych, którzy dorastali przed Soborem Watykańskim II, nie może zrozumieć,
jak dla kogoś, kto urodził się później — powiedzmy po 1970 r. — tradycyjna msza łacińska może być atrakcyjna. W końcu — myślą sobie — kto chciałby się cofnąć
do czasów, gdy ksiądz „stał tyłem do ludzi” i „mamrotał coś w martwym języku”;
do czasów, kiedy do komunii przystępowało jedynie „parę babć”, a gdy te same
babcie odmawiały różaniec, reszta parafian „bujała w obłokach”? Wciąż pamiętam,
jak słyszałem takie argumenty, kiedy w połowie lat 90. jako szesnastolatek
chodziłem na spotkania katechumenatu dorosłych w parafii św. Alberta Wielkiego
w mieście North Tonawanda, w stanie Nowy Jork. „Podoba ci się łacina, co?”
zapytał diakon Brick, mój nauczyciel, ukazując na twarzy grymas niezrozumienia,
gdy powiedziałem mu, że wolę tradycyjną mszę. Diakon Brick i jego rówieśnicy nie potrafili pojąć, dlaczego jakikolwiek młody katolik chciałby powrócić do przeszłości,
którą oni, jak sądzili, pogrzebali na dobre.
Moje doświadczenie było inne od doświadczenia diakona Bricka. Korzystaliśmy z mszalików, których nie dało się łatwo wertować w przód i w tył, od modlitw
wstępnych do czytań na dany dzień. Gdy wierni nie odpowiadali wystarczająco
głośno, ksiądz wykrzykiwał sarkastycznie: „Nie słyszę was!” Niektóre osoby
rozmawiały przez całą mszę. Niemal do samej komunii bez przerwy wchodzili do kościoła spóźnialscy.
Komunii udzielano wszystkim, bez względu na to, czy ktoś dopiero przyszedł,
czy nie przywiązywał uwagi do tego, co się działo. Oprawę muzyczną zawsze
stanowiły folkowe pioseneczki w stylu Peter, Paul and Mary albo wybrane utwory Marty’iego Haugena bądź Dana Schuttego. Od czasu do czasu śpiewaliśmy
początkowe wersy „Warownym grodem jest nasz Bóg” Marcina Lutra. Gdy
nadchodził czas na „Ojcze nasz”, modlitwa kończyła się protestancką doksologią:
„bo Twoje jest królestwo i potęga, i chwała na wieki.” Wtedy jeszcze nikt nie
trzymał się za ręce w trakcie modlitwy ani nie wznosił ich do góry podczas
doksologii — zwyczaj ten pojawił się później. Na myśl o przekazaniu znaku
pokoju ogarniało mnie przerażenie, ponieważ wiązało się to z tym, że pewna
osoba, która przychodziła na mszę spóźniona, wydawała się mieć przeziębienie
albo chorobę przypominającą gruźlicę, nieuchronnie siadała przede mną
i wyciągała do mnie rękę.
Delikatnie mówiąc, moje doświadczenia z mszy nie były duchowo uwznioślające.
Nigdy nie czułem się, jakbym był w obecności Boga. Msza jawiła mi się jako coś
nijakiego i kiczowatego — jako coś, co katolicy muszą znosić raz w tygodniu przez godzinę.
Dzięki programom „Katedra”, Davida Macaulaya, i „Potęga mitu”, Josepha
Campbella, emitowanym w publicznej telewizji, mając piętnaście lat, dowiedziałem
się, że istniało kiedyś coś takiego jak msza łacińska, która jeszcze trzydzieści
lat wcześniej służyła na co dzień większości katolików do oddawania kultu i że
było tak od wieków, dopóki nie pozbył się jej papież Paweł VI i nie zastąpił
rozmydlonym nabożeństwem w protestanckim stylu, do jakiego przywykłem.
Byłem zdeterminowany, aby trafić na jedną z takich łacińskich mszy i przekonać
się, jak wygląda.
W tamtych czasach łatwiej było to powiedzieć, niż zrobić. W połowie lat 90.
tradycyjna msza była niemalże niedostępna. Summorum Pontificum miało zostać
wydane dopiero za trzynaście lat. Niedługo po tym, kiedy obejrzałem wspomniane programy, „Katedra” i „Potęga mitu”, zrządzeniem opatrzności zwróciłem uwagę
na osobliwe ogłoszenie w dziale religijnym gazety Buffalo News: w centrum
miasta, w katedrze św. Józefa, miała zostać odprawiona w niedzielę wielkanocną
msza łacińska. W jakiś sposób przekonałem rodzinę, abyśmy w niej uczestniczyli.
Jeśli nigdy wcześniej nie byliście na tradycyjnej mszy, wybierzcie się na taką
odprawianą w katedrze w niedzielę wielkanocną, jeżeli macie możliwość. Chór
rozpoczął mszę śpiewem Resurrexi, et adhuc tecum sum — do dziś nie słyszałem
równie pięknego wykonania propriów. Nad głównym ołtarzem unosiły się kłęby
dymu z kadzidła. Niemal wszyscy z obecnych, począwszy od celebransa,
a kończącna wiernych, byli przepełnieni czcią i powagą. Atmosfera świętości była wszechogarniająca. Zacząłem się wtedy zastanawiać, jak to musiało być w starej katedrze św. Pawła w Londynie albo w Notre Dame w Paryżu, zanim przejęli je protestanci i moderniści. Różnica między tą mszą a każdą inną, w której wcześniej uczestniczyłem, była kolosalna, niczym różnica między dniem a nocą.
Nawet po tylu latach od tamtego momentu nie trafiłem na tradycyjną mszę łacińską,
która mogłaby się równać z tamtą.
Sześć miesięcy później byłem na spotkaniu katechumenatu dorosłych z diakonem Brickiem. Powodem, dla którego nie przyjąłem pierwszej komunii kilka lat wcześniej,
było to, że nie zostałem oficjalnie ochrzczony. Rodzice nie mogli znaleźć dla mnie chrzestnych, ponieważ wszyscy ich znajomi odeszli, zanim się narodziłem.
Ostatecznie dziadkowie zgodzili się zostać moimi rodzicami chrzestnymi, ale to
nastąpiło dopiero w liceum. Przed tym, gdy miałem osiemnaście miesięcy, zostałem ochrzczony
w obliczu zagrożenia śmiercią przez kapelana szpitalnego, jednakże Kościół nie
uznał tego chrztu. Musiałem wtedy opuścić katechezę, zacząłem skłaniać się ku protestantyzmowi, do wiary zaś powróciłem w pełni dopiero jako nastolatek
i to dzięki tradycyjnej mszy. Tymczasem dla księdza i diakona, którzy włączyli mnie
do Kościoła, msza, która doprowadziła mnie z powrotem do katolicyzmu, była
niczym klątwa. Wiele lat później proboszcz parafii, ks. Fisher, odszedł na emeryturę,
a było to mniej więcej w tym czasie, gdy papież Benedykt wydał Summorum
Pontificum. W swoim ostatnim kazaniu ks. Proboszcz skrytykował Papieża za ten
ruch, twierdząc, że łacina jest przeszkodą utrudniającą uczestnictwo we mszy,
ponieważ wierni muszą rozumieć wszystko, co się dzieje.
Dlaczego tak wielu z nas urodzonych po Soborze Watykańskim II wybiera
tradycyjną mszę oraz nabożeństwa wbrew tym, którzy kierując wtedy Kościołem, dyskredytowali ją i sprzeciwiali się jej, i robią to do dziś, będąc nadal u jego
steru? Wymienię kilka powodów znanych mi z doświadczenia. Pierwszym z nich
jest to, iż wszystko na tradycyjnej mszy — łacina, westymenta, rubryki, ustawienie celebransa — nakierowane jest na Boga. Nie my jesteśmy w centrum lecz Bóg.
Katolicy z Kościołów wschodnich nazywają mszę Boską Liturgią, ponieważ
ma boski rodowód. Każda modlitwa, gest, obrzęd pochodzi od samego
Pana Jezusa, apostołów lub innych świętych, którzy żyli na przestrzeni wieków.
Każdy nowo dodany element pogłębiał nasze rozumienie celu i przeznaczenia
mszy. Wszystkie uproszczenia i zmiany, jakie wprowadził Annibale
Bugnini wraz ze swoją komisją, pozbawiły mszę sakralnego charakteru oraz nadprzyrodzonej mocy. Potoczny język, banalne westymenta, celebracja przy
stole zwróconym do wiernych, protestanckie hymny, komunia na rękę sprawiają,
że msza bardziej przypomina zwykłe, towarzyskie spotkanie, a nie to czym
naprawdę jest — ofiarą Chrystusa na Kalwarii.
Drugi powód jest powiązany z pierwszym. Ponieważ tradycyjna msza
kładzie nacisk na pieczołowitość, przyciąga ludzi, którzy pragną nabożnej liturgii
oraz traktują wiarę bardzo poważnie. Osoby uczęszczające na Novus Ordo
wciąż mogą być bogobojne i głęboko wierzące, kapłan zaś może z czcią
sprawować mszę, niemniej będzie im o wiele trudniej. Stały uczestnik Novus Ordo,
który poważnie traktuje wiarę, będzie prawdopodobnie częściej stykał się z ludźmi,
którzy nie podchodzą gorliwie do wiary i mają luźny stosunek do tego,
w co wierzą i jak postępują — nowa msza raczej wzmacnia niż osłabia
tę tendencję. Mówiąc prościej, liturgia sprawowana z czcią pomaga przeciętnemu wiernemu w uświęceniu się, a tym łatwiej mu to osiągnąć, gdy otaczają go
podobnie myślący ludzie, którzy skupiają się na dostąpieniu zbawienia
bardziej niż na dobrach tego świata.
Następną przyczyną wyższości tradycyjnej mszy jest fakt, że to nie msza łacińska,
jaką pamiętają nasi dziadkowie. Starsi ludzie mówiący nam młodym, że
w dawnych czasach kapłani odprawiali mszę pośpiesznie i że prawie zawsze
była to nieciekawa msza cicha, nie potrafiliby dostrzec, jak wiele troski
i wysiłku wkładają celebransi i chóry w sprawowaną współcześnie liturgię łacińską.
Msza śpiewana to norma, natomiast chór najczęściej wie aniżeli nie wie,
jak wykonywać chorał gregoriański, ksiądz przy ołtarzu jest zaś na ogół pobożny
i celebruje mszę powoli oraz z wielką czci.
Kolejną zaletą, jaką posiada msza wszechczasów nad nową mszą, jest cykl
czytań. Soborowi rewolucjoniści wyrzucili na śmietnik stary cykl, ponieważ ich
zdaniem nie uwzględniał on wystarczająco Pisma. Zamiast jednorocznego cyklu,
który podkreśla naszą upadłą naturę i potrzebę Bożej łaski, opracowano nowy,
trzyletni, mający na celu przeprowadzić wiernych biegiem przez całe
Pismo Święte. Z nowego lekcjonarza usunio również niewiarygodnie dużo
fragmentów dotyczących czterech rzeczy ostatecznych i potrzeby zbawiciela.
Na starej mszy stawia się na jakość czytań a nie ilość. Jeśli ktoś regularnie
uczestniczy w tradycyjnej liturgii, otrzymuje co tydzień napomnienie, dzięki
czemu istnieje większa szansa na to, że będzie dokonywał rachunku sumienia,
żałował za grzechy i pracował nad swoimi słabościami.
To zaledwie kilka z powodów, dla których młodzi ludzie powracają do liturgii,
jaką odrzucili ich przodkowie. Wielu z tych, którzy kochają Novus Ordo,
nie może zrozumieć, dlaczego ktoś chciałby wrócić do tej okropnej,
starej mszy łacińskiej. Wielu z tych, którzy wolą mszę łacińską, nie może
zrozumieć, dlaczego chciano się jej tak ochoczo pozbyć.
Jeff Dahlberg
Źródło: OnePeterFive.com
Tłumaczenie: Robert Włodarczyk
Zdjęcie: Joseph Shaw
https://www.unacum.pl/2018/12/dlaczego-katolicy-wychowani-na-novus.html?m=1&fbclid=IwAR3tC8hBFad7CZuRxp4haCMdp2ctyEMfNsCkTlvuHM8jOein1490G0tSSzI#start
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz