Do regularnego uczestnictwa w
nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego, czyli w tzw. Mszy trydenckiej,
dołączyłem dosyć późno. To musiała być prawdopodobnie druga połowa roku
2010, po powrocie z rekolekcji liturgicznych „Mysterium fascinans”,
które odbyły się we wrześniu tamtego roku. Pamięć jest zawodna i mogło
to być też nieco wcześniej – rzecz już nie do ustalenia, ale wyraźnie
odciśnięte w pamięci wrażenia zarówno z Mszy śpiewanej, jak i cichej z
tych rekolekcji wskazują na ten okres. O tym, że chcę tego uczestnictwa,
że chcemy go jako rodzina, wiedzieliśmy przynajmniej rok, a możliwe, że
dwa lata wcześniej, a jednak nie podjęliśmy skutecznie tego duchowego
wezwania. Pierwsza nieudana próba rozpoczęcia stałego uczęszczania na
Mszę trydencką – prawdopodobnie był to grudzień 2008 roku – zakończyła
się stłuczką samochodową i małżeńskim nieporozumieniem. Cóż, dobre
rzeczy nieraz napotykają trudności. Wcześniej w „starej” Mszy zdarzyło
się nam brać udział tylko dwukrotnie i nie byliśmy tym doświadczeniem
porwani. Co więcej, bardzo chcieliśmy w niej uczestniczyć aktywnie, gdy
tymczasem nawet nie byliśmy w stanie rozpoznać części Mszy. Dziś, po
latach, trudno mnie samemu pojąć tę całkowitą obcość rytu będącego w
sercu katolickości, przeżywaną przez zaangażowanych w wiarę katolików.
Pierwszy przypadek uczestnictwa to była bardzo uroczysta Msza święta w
kościele św. Benona na warszawskim Starym Mieście, a drugi Msza cicha w
tej samej okolicy, w kościele Nawiedzenia NMP na Przyrynku. Z powodu
trudności w odbiorze tej liturgii do Mszy w nadzwyczajnej formie rytu
rzymskiego przybliżaliśmy się raczej z przekonania niż jakiegoś rodzaju
religijnej przyjemności.
Owo przekonanie, że liturgia – i to nie
byle jaka – jest, jak mówi Sobór Watykański II w Konstytucji o liturgii
świętej, „źródłem i szczytem życia chrześcijańskiego”, dojrzewało w nas
przez jakiś czas. To dojrzewanie było przede wszystkim poszukiwaniem
odpowiedzi na pytanie, jaka jest autentyczna modlitwa Kościoła. Aspekt
estetyczny – często podkreślany przy okazji celebracji Mszy trydenckiej –
znajdował się w tle, ponieważ nie mieliśmy żadnych bardziej
szczegółowych wyobrażeń o tym, jak taka Msza wygląda czy powinna
wyglądać, a wspomniane pojedyncze doświadczenia nie wypadły zbyt
budująco, w dużej mierze zapewne przez dezorientację. Trudności z
„przebiciem się” do starej liturgii na początku dawały wrażenie
obcowania z czymś całkowicie odmiennym od nowej Mszy, czyli Mszy znanej z
większości kościołów na świecie.
Jak zatem doszło do liturgicznej
„konwersji” naszej rodziny? Najpierw – prawdopodobnie około roku 2001 –
miało miejsce zetknięcie z liturgią według nowego rytu, którą odprawiali
warszawscy dominikanie w swoich kościołach na Starym Mieście i
Służewie. Było to zetknięcie z czymś odmiennym od przeciętności i braku
poczucia obecności świętości podczas Mszy parafialnych. Potem nastąpiło
zetknięcie z liturgią – naprawdę dla nas wtedy przejmującą – we
Wspólnocie Błogosławieństw we Francji w domu Świętego Łukasza w
Cuq-les-Vielmur. Znaczące było dla nas to, że na wzór życia mnichów
życia liturgiczne ‒ nie tylko Msza ‒ znajdowały się tam na pierwszym
miejscu. W domu wspólnoty we Francji, z którym byliśmy związani,
elementy duchowości charyzmatycznej nie szły w parze z liturgiczną
bylejakością i lekceważeniem formy. Pietyzm kapłanów podczas odprawiania
Mszy, śpiewy gregoriańskie i te zaczerpnięte z tradycji wschodniej,
nieustanna adoracja Najświętszego Sakramentu. Zobaczyliśmy tam wtedy
niezwykłą, jak nam się wtedy zdawało, a po prostu przedsoborową
„zastawę” ołtarzową, którą kapłani wspólnoty przygarniali z miejsc,
gdzie „nie była potrzebna”, do tego przywiązanie do gestów, godna oprawa
muzyczna. Jak wspomniałem, wiele tam było fascynacji chrześcijańskim
Wschodem, ale te zapożyczenia także ułatwiły nam później zrozumienie
sensu i smaku tradycji liturgicznej Zachodu. We Wspólnocie
Błogosławieństw lubiano powtarzać, że liturgia jest „antycypacją
Królestwa Bożego”. To proste stwierdzenie pracowało w nas i urabiało
nowego ducha, który potem, gdy okrzepł, pozwolił nam się oderwać od
wschodniego liryzmu liturgii obecnej w naszym domu we Francji czy też w
liturgii nowodominikańskiej. Równocześnie docierało do nas, że liturgia
to nie tylko czas spotkania wspólnoty, miejsce „dystrybucji”
sakramentów, skupienie na modlitwie czy możliwość doświadczenia piękna.
Liturgia nie wyczerpuje się i nie tłumaczy w tych poszczególnych swoich
elementach, które cząstkowo można głębiej przeżyć gdzie indziej. Rytuał
liturgiczny ‒ odprawiony z zachowaniem własnych zasad ‒ jest
uczestnictwem w innej rzeczywistości. Jest inicjacją i przejściem.
Przejściem człowieka przez czas niedostępny w codzienności, ale i
przejściem Boga, Jego wielkim i niemożliwym do pojęcia przybliżeniem się
do nas. Może właśnie dlatego ostatecznie nie zraziło nas to, że nic nie
pojęliśmy z pierwszych doświadczeń z Mszą?[1]
W tym samym okresie, w innej wspólnocie katolickiej, zobaczyliśmy, jak
liturgia może być poniewierana, jak nic nie znaczy, jak się ją skraca,
uczłowiecza, pozbawia misterium. Wszystko to miało miejsce w takim
natężeniu, że liturgia ta stawała się udręką, a nie pokarmem duszy.
Około roku 2006 przełożonym „naszego”
domu Wspólnoty Błogosławieństw został o. Bernard-Marie Dewilde, były
benedyktyn z opactwa we Flavigny, który po roku szabatowym spędzonym we
Wspólnocie Błogosławieństw został tam już, po okresie próbnym, na stałe.
Benedyktynem był od roku 1974, a kapłanem we Wspólnocie Błogosławieństw
od 1996, w ostatnich latach życia pełnił funkcję przełożonego
wszystkich braci. Znał on dawną liturgię i poprzez rozmowy popchnął nas w
jej kierunku. To popchnięcie nie było niczym wielkim. Starożytna
liturgia katolicka już wtedy bardzo nas pociągała, ponieważ była dla nas
świadectwem wcielonej ciągłości wiary, czymś własnym, a nie jak w
przypadku elementów zapożyczonych ze Wschodu – pięknych, bo
egzotycznych. Jednak równocześnie wciąż odczuwaliśmy w Kościele klimat
niepewności, czy na pewno właściwe jest przywiązanie do tej Mszy. Tymi
niepewnościami, a jednocześnie skłonnościami dzieliłem się z naszym
przełożonym. Byliśmy wtedy kimś w rodzaju oblatów we Wspólnocie
Błogosławieństw. Ojciec Bernard-Marie zareagował zdawkowo, ale z pełnym
zrozumieniem: „dobrze, że szukacie w tę stronę, to wielka tradycja
Kościoła”. W tamtym kontekście było to jak zdjęcie z serca ciężaru. Dziś
trudna jest chyba do wyobrażenia ta atmosfera, podobnie jak nam już
wtedy wydawała się niemożliwa atmosfera ucisku wobec Mszy i ludzi jej
wiernych z lat wcześniejszych. Choć pewnie w różnych środowiskach
niechętnych tradycyjnej liturgii rzymskiej klimat taki mógłby powtórzyć
się w obu wersjach jeszcze dzisiaj. Jednak dziesięć lat po Summorum Pontificum
nurt katolicyzmu tradycji jest na tyle szeroki, że nikt nie pozostanie
sam z liturgicznymi odkryciami, w których to, co stare, naraz okazuje
się bardzo nowe.
Gdy dziesięć lat temu Papież Benedykt XVI za pomocą motu proprio Summorum Pontificum (które zastąpiło ograniczone w zakresie motu proprio Ecclesia Dei)
„uwalniał” dawniejszą formę katolickiej liturgii objętą do tego czasu
rzekomymi kościelnymi zakazami, za swoje przyjąłem słowa, jakie w
„Christianitas” ukazały się w roku następnym, a które sformułował
redaktor naczelny naszego pisma Paweł Milcarek. W tym czasie ‒ w roku
2008, po rocznej roli współpracownika ‒ dołączyłem też do zespołu
kwartalnika, który stał się moim środowiskiem życia i pracy.
Trzydzieści i czterdzieści lat temu zostawało się tradycjonalistą po prostu dlatego, że odmawiało się zupełnie wprost i bezczelnie propozycji porzucenia z dnia na dzień tego, co jeszcze wczoraj wszyscy czcili jako najświętsze lub szanowali jako uświęcone wiarą stuleci. Dwadzieścia lat temu można było zostać tradycjonalistą już choćby ze wstrętu do tandety nazywanej przypadkowo „szlachetną prostotą”i nieuctwa traktowanego jako „oczyszczenie”, podniesionych do rangi cnót „współczesnego człowieka”. Dziesięć lat temu zostawało się tradycjonalistą wtedy, gdy się odkrywało to, co „stare” jako absolutnie nowe, tak wyraźnie różne od świeżej „tradycji”z lat 60. i 70., i gdy się „wracało do źródeł”wbrew neoneoscholastyce Rahnera. Dzisiaj jest się tradycjonalistą, gdy się wita z radością i zaangażowaniem „nowe treści”wnoszone do życia Kościoła przez Benedykta XVI – a te nowe treści to: przywrócenie starej Mszy i utradycyjnienie mszału nowego, akcent na Ojcach Kościoła, przerzucanie pomostów do Magisterium dawniejszego niż osobista pamięć większości biskupów…[2]
Nieco wcześniej, w grudniu 2007 roku, dość buńczucznie pytałem na swoim blogu:
Co dzieje się w naszych seminariach, czy odprawia się tam Mszę tradycyjną, czy uczy się starego mszału? Nawet jeśli nie wszyscy księża muszą odprawiać mszę tradycyjną, to z pewnością wszyscy powinni znać jej zasady, ponieważ może zajść potrzeba jej odprawienia, ponieważ to papież nałożył obowiązek jej znajomości ostatnim dokumentem. Nie mamy do czynienia z rytem lokalnym, ale z nadzwyczajną formą rytu powszechnego. Czy czytają mnie jacyś księża, seminarzyści? Jak to jest w tym katolickim i ponoć ultramontańskim kraju?[3]
Pewne rzeczy się nie zmieniły zbytnio
przez te dziesięć lat, dawna liturgia wciąż zyskuje popularność dzięki
bardzo już licznym środowiskom świeckich, którzy w starych formach
odnajdują zawsze odnawiające źródło życia duchowego. Właściwie tak
chciał Sobór Watykański II, świeccy stali się stanem w Kościele, który
dziś zachowuje to, co duchowni chcieliby może porzucić. Paradoks ‒ z
perspektywy historii ‒ tej sytuacji zauważył Paweł Skibiński w swoim
studium na temat soborowej teologii laikatu:
Paradoksalnie więc możemy zaryzykować tezę, że bez soborowego nauczania na temat świeckich znacznie trudniej byłoby wiernym przywiązanym do tradycji łacińskiej skutecznie upominać się o miejsce tradycji liturgicznej w życiu Kościoła…[4]
Nie pamiętam już tej Mszy (moja Żona
także nie), która zapoczątkowała nasze regularne uczestnictwo w liturgii
rzymskiej; na pewno było to w podwarszawskim Brwinowie. Po niej
nastąpiły jednak setki kolejnych Mszy, które ułożyły się w życiowe
doświadczenie, że ta „forma nadzwyczajna” jest już dla naszej rodziny
formą zupełnie zwyczajną w przeżywaniu wiary. I Bogu dzięki za takie
czasy w Kościele.
Tomasz Rowiński
http://christianitas.org/news/osobiste-postscriptum-dziesiec-lat-summorum-pontificum/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz