W odpowiedzi na polemikę do tychże publikacji, Redakcja PCh24.pl
otrzymała list od Pani Moniki Szeli – nawróconej protestantki – będący
ważnym głosem w sprawie protestanckich kursów w Kościele Katolickim.
Publikujemy go w całości.
List otwarty w sprawie protestanckich kursów w Kościele Katolickim
Jestem katoliczką z wyboru, a młodość upłynęła mi w zborze
zielonoświątkowym, którego członkami do tej pory pozostają moi rodzice i
rodzeństwo. Moja droga do Kościoła Katolickiego była długa i trudna,
nie tylko ze względów rodzinnych, poprzedzona latami studiowania
historii Kościoła, historii schizm i herezji, różnych dokumentów, pism,
encyklik, żywotów i dzienniczków różnych świętych. Piszę o tym, gdyż
chcę podkreślić, że wybrałam Kościół Katolicki i duchowo, i
intelektualnie, uznając, że to właśnie Kościół Katolicki jest tym,
któremu dano w depozyt pełnię wiary.
Ze smutkiem zatem obserwuję, że Kościół, który poznawałam ze
starszych dokumentów, pism, dzienników i ten obecny, to jakby dwie różne
tożsamości, aż korci mnie stwierdzić, że następuje powolny upadek
tożsamości katolickiej wśród wielu katolików (nie wszystkich
oczywiście). Pomijam już sprawy drobne, jak piosenki, których jako tak
zwany lider uwielbienia uczyłam w zborze dwadzieścia lat temu, a które
są obecnie nauczane przez młodych organistów lub śpiewane z gitarami
przez parafialne chórki i schole, mimo ich ubogiej treści,
ograniczającej się do wzbudzania emocji. Pomijam też rzeczy ważne, ale
ciągle marginalne, jak na przykład moda na używanie prawdziwego chleba
zamiast hostii na mszach w niektórych wspólnotach, zapominających, że w
Kościele Katolickim używa się symbolicznej postaci chleba, bo Pan Jezus
jest realny, natomiast w zborach protestanckich używa się chleba
prawdziwego, bo obecność Pana Jezusa jest tylko symboliczna. To jakiś
głębszy problem, polegający na tym, że wielu wiernych, ale też również, a
może przede wszystkim, wielu księży przestało wierzyć w wyjątkowość
Kościoła Katolickiego.
Mogłabym przytaczać wiele przykładów, ale chciałabym skupić się na
jednym, mianowicie na obecnym w parafiach protestanckim kursie Alfa. W
zborze ten kurs prowadzi moja własna mama, więc znam jego założenia i
treści. Myślałam wpierw, że informacje o kursie w niektórych parafiach,
to jakiś wypadek przy pracy, nieświadomość jakiegoś proboszcza, ale ze
zdumieniem obserwuję, że propagowany jest w gazetach i portalach
katolickich, a również przez niektórych biskupów.
Na mój zdumiony sprzeciw, że przecież to kurs protestancki słyszę
różnorakie argumenty. Na przykład, że w tym kursie nie ma prawd wiary
katolickiej, ponieważ to jest kurs ‘alfa’ właśnie, czyli początki, a
nauczanie o Realnej Obecności Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie i
Matce Bożej będzie na dalszych etapach, być może w kursie ‘omega’. Tylko
kto ten kurs ‘omega’ napisze? Też protestanci? Czy wspólnie? A jaki
kurs od nas protestanci przejęli?
Inni twierdzą, że kurs Alfa jest uzupełniany o prawdy wiary
katolickiej na potrzeby katolickich wspólnot. Jeżeli zadajemy sobie trud
uzupełniania, to w takim razie po co gorszyć ludzi zapożyczaniem kursu
od protestantów? Dlaczego nasi księża nie mogą podawać prawd wiary po
naszemu? A jeżeli któryś ksiądz jest mało wymowny, to dlaczego seminaria
nie przygotowują dla nich serii dobrze zbudowanych kazań i pouczeń?
Wychodzi na to, że w katolickim kraju kilkanaście lat katechez,
kilkanaście, dla niektórych kilkadziesiąt lat kazań niedzielnych i
okolicznościowych wygłaszanych przez księży po studiach teologicznych ma
tylko taki skutek, że trzeba brać kurs od protestantów o podstawach
wiary i ukradkiem dodawać do niego jakieś słówko o Matce Bożej? Choć
tyle jest dobrych rzeczy i pism w katolicyzmie? W moim odczuciu
wprowadzanie tego kursu jest tylko kolejnym krokiem na drodze do jakiejś
uniwersalistycznej religii.
Przeczytałam parę dni temu artykuł na stronie deon.pl o kursie Alfa.
Autorka, Pani Julia Płaneta dowodzi, że nie ma w kursie żadnego
zagrożenia: to miejsce spotkania, wsparcia, odkrywania pasji, stawiania
pytań. A jeżeli kogoś te pytania „doprowadzą do kościoła
protestanckiego? Czy to źle?” (sic!) Czy to źle, że ktoś pójdzie do
kościoła protestanckiego? Taki jest skutek kursu, że redaktorka portalu
katolickiego nie odczuwa żalu, że ktoś zamiast Realnej Obecności Pana
Jezusa, mszy, spowiedzi i sakramentów pójdzie do jakiegoś zboru?
Dopytałam się oczywiście pani redaktor co ma na myśli i potwierdziła w
pełni, że „doprowadzenie kogoś do kościoła protestanckiego nie jest
niczym złym, dlatego, że w moim odczuciu w wierze na pierwszym miejscu
nie chodzi o kościół.” Przecież to przeogromnie smutne. Wiem, że nawet
niektórzy biskupi powtarzają, że najważniejsze to doprowadzić do
Chrystusa, a nie do kościoła. Ale co to znaczy, skoro Kościół to
mistyczne Ciało Chrystusa? Jak można prowadzić do Chrystusa, nie
prowadząc do Jego Ciała. Zauważyłam, że dla wielu kościół to bliżej
nieokreślony zbiór ludzi uznających się z grubsza za chrześcijan nie
wiadomo według jakiego porządku, a nie Kościół Katolicki. To po co w
ogóle bawić się w jakąś hierarchię, papieża, biskupów, ciągłość
wyświęcania księży przez ważnie ustanowionych biskupów, dogmaty,
sakramenty, spowiedzi, sprawowanie Mszy? Po co przez tyle wieków
pilnowano czystości wiary? Przecież to podcinanie gałęzi, na której się
siedzi. Skoro wszystko jedno, gdzie jesteśmy, to lepiej w ogóle zostawić
wszystko, każdy sobie będzie interpretował Pismo Święte jak mu pasuje,
dokładnie jak u protestantów, jeden w zborze X, drugi w zborze Y, w
zależności od rodzaju ulubionej muzyki i charakteru samo-ustanowionego
pastora.
Słyszę, że najważniejsza jest relacja z Panem Jezusem. Wiem z
własnego doświadczenia, że już w ponad czterdziestu tysiącach
protestanckich denominacji każdy uważa, że ma osobistą relację z
Jezusem, z Duchem Świętym i dlatego krytykuje Kościół Katolicki, który
„odszedł od nas w czwartym wieku”, dodając do Pisma Świętego jakąś
„tradycję”; na podstawie tej „osobistej relacji” nie wierzy w Matkę
Bożą, nie uznaje ofiary mszy i postanawia „Duch Święty i my” założyć
nowe jeszcze bardziej charyzmatyczne zbory, odchodząc od poprzednich, w
których nie było już tak ‘fajnie’. I dla tej pani redaktor jest wszystko
jedno, że ktoś sobie pójdzie do jednej z czterdziestu tysięcy takich
grup na podstawie wewnętrznego przeświadczenia, że Duch Święty nim
kieruje? Przykre. A jaki będzie następny krok? Kurs pre-alfa dla
opornych i zachęcanie do wiary jakiejkolwiek w Boga Abrahama,
niezależnie czy u muzułmanów czy chrześcijan?
Oto drugi artykuł, w „Gościu Niedzielnym”. Jego autor, pan Franciszek
Kucharczak, krytykuje „żonglowanie” słowami kardynała Raymonda Burke,
jakoby kurs Alfa był zagrożeniem dla wiary katolickiej. Jako argument za
kursem przedstawia pan Kucharczak poparcie władz kościelnych, a także
dobre owoce kursu. Pominę na chwilę poparcie władz i przejdę do owoców.
Przedstawione historie nawróceń w wyniku uczestnictwa w kursie niczym
nie różnią się od wielokrotnie słyszanych przeze mnie świadectw w zborze
zielonoświątkowym. Tam również mówią o euforii, odkrywanej na nowo
modlitwie, porzuceniu starego trybu życia, nałogów. Po czym przechodzą
do kazań, w których nazywa się kult Matki Bożej diabelskim zniewoleniem i
przedstawia się jakiegoś potwora z ikoną Matki Boskiej Częstochowskiej
na czole, przedrzeźnia się Mszę Świętą, Najświętszy Sakrament,
duchownych katolickich, krytykuje modlitwę za zmarłych itp. Ale owoce są
wspaniałe według tego emocjonalnego kryterium „zaczynania nowego
życia”. Czy to inspiruje jeden i ten sam Duch Święty? Trudno w to
uwierzyć.
Gdy odkrywałam na własny użytek życiorysy świętych i ich procesy
beatyfikacyjne oraz kanonizacyjne, zauważyłam wielką ostrożność
Kościoła, wieloletnie postępowania, weryfikowanie świadectw, działalność
osoby zwanej
advocatus diaboli. A tu nagle bez zastrzeżeń
kanonizuje się protestancki kurs na podstawie chwilowej „euforii”
uczestników, zapominając o tym, że zło ukrywa się pod postacią anioła
światłości? Znamy przecież inne historie takich „przebudzeń”, które
doprowadziły całe wspólnoty np. Odnowy w Duchu Świętym do odejścia od
Kościoła. I nikt już tego nie pamięta? Nie boi się o skutki
protestanckiego wychowania całej rzeszy katolików?
Ja pamiętam jeszcze
inną euforię, taką w zborach zielonoświątkowych, że Duch Święty oświecił
Odnowy, które „przejrzały na oczy” i odeszły z katolicyzmu. I wielką
nadzieję, że jak najwięcej takich grup wkrótce odejdzie. A jak
uczestnicy kursu Alfa też masowo od Kościoła kiedyś odejdą, skoro mówi
im się, że wszystko jedno gdzie są, byle mieć „relację” z Panem Jezusem?
Pisze pan Kucharczak: „Ale chwileczkę: czy Duch Święty nie ma prawa
pokazać nam czegoś nowego? (...) Gdzie to jest powiedziane, że u
naszych braci chrześcijan wszystko jest złe? Gdzie to Kościół mówi, że
nie wolno nam czerpać z ich doświadczeń? Gdzie jest mowa, że u nich Bóg
nie działa?” Przecież właśnie to zdanie dowodzi, że kardynał Burke ma
rację. Ten kurs jest zagrożeniem dla wiary katolickiej. Oto redaktor
katolickiego sztandarowego czasopisma, tak jak wcześniej cytowana pani
Julia Płaneta, redaktorka portalu katolickiego, uważają, że nie ma nic
złego w czerpaniu od protestantów. Katolicyzm im się znudził, a może po
prostu go w ogóle nie znają? Bo dla mnie, eks-protestanta, Kościół
Katolicki zawiera taką głębię duchowości, myśli filozoficznej, bogactwo
dogmatów, przeżyć świętych, że zbory protestanckie to co najwyżej
kilkuletnie dziecko przy wykształconym profesorze. I zamiast pragnąć
wychować dziecko do roli profesora, to profesor czerpie z „bogactwa”
wiedzy dziecka i cieszy się, że dziecko nigdy nie dorośnie? Rozumiem, że
zdanie „jeśli nie staniecie się jak dzieci”, zostało zinterpretowane
jako konieczność porzucenia wszystkiego, co przez wieki katolicyzm
osiągnął na rzecz emocjonalności.
Dalej pan Kucharczak wyjaśnia: „Przecież to Kościół wzywa nas do
otwarcia się na inne wyznania chrześcijańskie, to biskupi i księża
chodzą na wspólne nabożeństwa wzajemnie do swoich kościołów, dając
przykład, w jaki sposób mamy się traktować. I nie chodzi tylko o
okazanie sobie szacunku, lecz także o uznanie, że mamy sobie wzajemnie
coś do podarowania.” Tak, zauważyłam, że wielu biskupów i księży chodzi
na wspólne nabożeństwa do innych kościołów, nawet gdy prowadzą je
kobiety „biskupki”. Słyszałam również od księży, i to księży profesorów
Papieskiego Wydziału Teologicznego, że jakbym została w zborze
zielonoświątkowym, to byłoby tak samo dobrze, jeżeli byłam tam
szczęśliwa (co to za kryterium „szczęście” w wyborze kościoła? Pani
Małgorzata Braunek była szczęśliwa u buddystów). To ja tyle trudu
podjęłam, naraziłam się na niezrozumienie w rodzinie, by usłyszeć, że to
wszystko niepotrzebne, łącznie z zarzutem, że pycha mną owładnęła i
czuję się lepsza od swoich… Jakby nie istniała obiektywna prawda, którą
trzeba przyjąć wbrew wszelkim kosztom… Inny wykładowca Papieskiego
Wydziału Teologicznego dowodził nam, żeby nie mówić tego, co przeszkadza
protestantom, np. nie mówić „Boże Narodzenie”, bo to jest niepoprawne
określenie (nawet się zapytałam czy można ciągle jeszcze mówić
„Bogarodzica”?).
Fakt, że tak wielu biskupów i księży popiera ten kurs i chodzi na
wspólne nabożeństwa z protestantami, wywołuje u mnie przeogromne
rozczarowanie. Nie mogę tego pojąć, że jest im wszystko jedno, gdzie kto
przynależy i nie jest żal, że ktoś do Komunii nie przystąpi, że nie
będzie uczestniczył w realnej Ofierze Chrystusa, nie pójdzie do
spowiedzi? Bo mi jest ogromnie żal, gdy idę do Komunii i wiem, że moja
rodzina nie uznaje prawdziwej Obecności Pana Jezusa w Eucharystii.
Pan redaktor Franciszek Kucharczak pisze też o sprzeciwie w łonie
kościoła jako znaku działania Bożego. Sprzeciw kogo wobec czego? W
naszym kraju to jeszcze – dzięki Bogu! - nie jest aż tak widoczne, ale
sprzeciw obecnie wywołują raczej księża i wierni konserwatywni, autorzy
„dubia” wobec „Amoris Laetitia”, wszyscy ci, którzy ubolewają nad utratą
przez tak wielu zrozumienia wyjątkowości Kościoła Katolickiego, którym
przykro, że w świecie opętanym przez ideę ujednolicania i zacierania
granic między narodami i rasami, między płciami i ich rolami, funkcjami
przynależnymi wiekowi i pozycji, między grzechem a życiem
uporządkowanym, a co najgorsze między religiami, Kościół Katolicki
dołącza się i stawia kolejne kroki na drodze, na której zwykli wierni
nie wiedzą już czy wrócili do Kościoła Katolickiego czy do jakiegoś
gwałtownie przeobrażającego się ekumenicznego tworu, który z każdym
dniem upodabnia się do zborów, z których uciekali.
Monika Szela